Bardzo dbam o ubrania i dodatki, choć moje starania czasami
przegrywają walkę z Yoshim. Jednak, jeżeli akurat jego zęby nie spotkają się z
moją sukienką, butami lub torebką, to jest raczej pewne, że posłużą mi one
przez lata. W swojej szafie mam wciąż jeansowe szorty, w których ćwiczyłam na
zajęciach z wychowania fizycznego w podstawówce. Nie wiem czy piszę to, żeby
pochwalić się jak potrafię dbać o kawałek materiału, czy może bardziej, żeby
podkreślić, że wciąż się w nie mieszczę. Jakby nie było, lubię mieć świadomość,
że wycisnęłam z każdej rzeczy maksimum jej możliwości. Z tego powodu jeszcze
bardziej boli mnie klątwa, która wisi nad moim sukienkami Self-Portrait. Przez
nią chyba już nigdy, nie tylko nie zdecyduję się na zakup kolejnego modelu tej
marki, ale też uszczuplę obecną kolekcję, póki to jeszcze w ogóle możliwe. Z
czterech sukienek, aż trzy odniosły obrażenia. Do tego tworząc listę ubrań,
które w jakiś sposób zniszczyłam nie byłaby ona szczególnie długa. Umieściłam
na niej właśnie te trzy sukienki i tyle, koniec listy. Inaczej niż klątwą tego
określić nie mogę. Wisi nad nimi fatum, oby nie rozprzestrzeniło się i nie przeniosło
na resztę mojej szafy.
W przypadku sukienki z plisowaną spódnicą można powiedzieć,
że w uszkodzeniu było trochę mojej winy. Przecięłam ją nożyczkami podczas
otwierania paczki. Jednak nie ma co demonizować. Każdy ma czasem gorszy dzień,
jest zmęczony albo po prostu przerasta go korzystanie z tak wymagającego
narzędzia, jakim są właśnie wspomniane nożyczki. Chciałabym, żeby mnie dotyczył
powód numer jeden lub dwa, ale boję się, że może chodzić o trójkę. Było minęło
i nie trzeba drążyć. W końcu istnieje cerowania artystyczna, która mnie ratuje
w takich sytuacjach. Zupełnie inaczej potoczyła się historia mojej wymarzonej
sukienki – Self-Portrait Azalea, czyli modelu z dzisiejszego wpisu.
Życie czasami daje nam okazję do tego, żeby ubrać się w coś
extra. Nie to, żebym miała problem z wyjęciem najlepszej sukienki, założeniem
do niej adidasów lub martensów i pójściem na spacer z psem, ale jednak na ogół
celuję wtedy w dres. Pewnego razu jednak los zesłał mi zaproszenie na pokaz
Bizuu i stwierdziłam, że właśnie ta sukienka będzie odpowiednia na wieczór.
Zrobiłam się na bóstwo, nie takie prawdziwe, ale takie w moim zasięgu i ruszyłam
miło spędzić czas. Jednak zanim wszystko się zaczęło ja już wiedziałam, że to
nie jest mój wieczór. Nie wiem jak to się stało, ale wysiadając z samochodu
zaczepiłam o coś i rozdarłam tył… Tym razem w roli cerowni artystycznej
wystąpiła moja mama, która uratowała sukienkę. Nie wiem czy kolejny będzie
barszcz, wino, którego nawet nie piję, czy może jeszcze coś innego, ale aż się
boję o tym myśleć.
Sukienka –
Self-Portrait
Buty –
Jeffrey Campbell model Roscoe
Torebka – Moschino
Czapka – H&M Studio S/S 2019
Apaszka – H&M Studio S/S 2019
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz